Barbara Grocholska-Kurkowiak jest najstarszą żyjącą polską olimpijką. W sierpniu skończyła 94 lataJako jedna z trzech pierwszych Polek wystąpiła w zimowych igrzyskach olimpijskich (Oslo 1952). Ma także na koncie najwięcej tytułów mistrzyni Polski w narciarstwie alpejskim (25)Jako nastolatka brała udział w Powstaniu Warszawskim, pełniąc funkcję sanitariuszkiPo II wojnie światowej przeprowadziła się do Zakopanego, gdzie zakochała się w górachMimo że karierę narciarki alpejskiej rozpoczęła, mając 21 lat, odniosła wiele sukcesów na stokuWięcej takich historii znajdziesz na stronie głównej była wtedy jeszcze bardziej szara niż mogło się wydawać. Nasi przodkowie musieli radzić sobie z terrorem stalinowskim, represjonowani byli na każdym kroku. Wyjazd do Oslo i zyskanie miana premierowej polskiej olimpijki w sportach zimowych był zatem dla Grocholskiej-Kurkowiak okazją nie tylko do spełnienia sportowych ambicji. Jednak nawet w tej dziedzinie życia nie brakowało brudnych, politycznych polskiego skoczka. Z rany buchała krew, stopę amputowano"Podczas obozu na Kalatówkach, przed wyjazdem na igrzyska olimpijskie w Oslo, odwiedzili nas panowie z Warszawy. Byliśmy wzywani na indywidualne rozmowy i zachęcani do kapowania na siebie. Oczywiście nikt z nas nie wyrażał na to zgody. Kiedy się okazało, że kolejno kilku kolegów otrzymało właśnie tego rodzaju propozycje, zapytaliśmy następnego, który właśnie opuścił pokój rozmów, czy również dostał takie zadanie. Kiedy zaprzeczył, zgodnym chórem, ze śmiechem zawołaliśmy: »kapuś, kapuś!«" — wspominała na łamach książki "Mistrzowie nart". Porównywano go do Małysza, musiał przeżyć za 520 zł miesięcznie"Po prostu ratowaliśmy się śmiechem, choć doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że były to sprawy poważne. Ciągle słyszało się przecież o aresztowaniach, szykanach, które dotyczyły także znajomych, przyjaciół, a nawet członków naszych rodzin. Od tamtej ponurej rzeczywistości uciekaliśmy w góry, w narty..." — polski medalista trafił przed oblicze sądu. Absurdalny powódGrocholska-Kurkowiak "uciekła" z Warszawy tuż po wojnie. Przeprowadziła się do Zakopanego ze względu na stan zdrowia. Astma nie dawała jej spokoju jeszcze w trakcie Powstania Warszawskiego. — Gdy wracaliśmy z Lasu Kabackiego na Mokotów, bardzo lało, a ja miałam wtedy ciężką astmę oskrzelową. Koleżanka, która była wtedy ze mną, a teraz mieszka w Kanadzie, napisała do mnie kiedyś w liście, że bardzo mnie podziwiała. Gdy w trakcie biegu przystawałyśmy na chwilę, to się przewracałam, bo nie mogłam złapać oddechu — opowiadała w rozmowie z Onet w góry nie tylko uwolnił jej sportowy potencjał. Dzięki przeprowadzce mogła zapomnieć o okrucieństwie wojny. I to tym bardziej, że w Zakopanem nikt nie roztrząsał tematu Powstania Warszawskiego. — Jak tam trafiłam, nikt nie mówił o powstaniu. Bałam się wręcz powiedzieć, że brałam w nim udział. Przez lata nikomu się z tego nie zwierzałam — zdradziła nie był zresztą dobry czas, by się tym chwalić. Wspominała o tym na naszych łamach Krystyna Zachwatowicz-Wajda. Scenografka teatralna i filmowa, a prywatnie wdowa po Andrzeju Wajdzie także brała udział w Powstaniu Warszawskim.— Taki był przecież rozkaz naszego dowództwa: nikomu o tym nie mówić. Mieliśmy zniszczyć dokumenty wydane nam w powstaniu — przepustki i zaświadczenia o przynależności do danej jednostki — i nie wracać do domów, w których mieszkaliśmy w czasie powstania. Wiadomo było, że nastaje władza komunistyczna, wroga dla nas. To było więc powodem milczenia. Dobrze pamiętam odprawę we wrześniu przed końcem powstania, gdzie takie wskazówki przekazało nam dowództwo. Ale ja te dokumenty wyniosłam z Warszawy i mam je do dziś — mówiła nam scenografka także trafiła po wojnie do Zakopanego z powodów zdrowotnych. Szybko trafiła na stok, znalazła się nawet w kadrze narodowej, ale — jak sama przyznała — "te pierwsze zawodniczki po wojnie były dość przypadkowymi osobami". — Prawdziwie utalentowaną zawodniczką była wśród nas Basia Grocholska-Kurkowiak — krok od śmierciTego wyjazdu do Oslo i na kolejne igrzyska, w Cortinie d'Ampezzo, mogło w ogóle nie być. Grocholska-Kurkowiak niemal zginęła podczas Powstania Warszawskiego. — Stało się to bardzo głupio. Nie było tak, że wykazałam się odwagą. Było cudowne lato, piękna pogoda, a my miałyśmy wolną chwilę, więc siedziałyśmy na murku przed wejściem do piwnicy, gdzie leżeli nasi ranni. I zostałam postrzelona. Raptem poczułam straszne uderzenie w skroń. Myślałam, że to jedna z koleżanek, która siedziała obok, uderzyła mnie łokciem. Złapałam się za głowę, a one w krzyk: "Krew leci! Ranna jesteś!" — wspominała w rozmowie z Onet chwili przyszła narciarka stwierdziła, że to koniec. Gdy koleżanki zaprowadziły ją do piwnicy, otworzyła oczy i... nic nie zobaczyła. Szybko się zorientowała, że tam po prostu było ciemno. Wzroku na szczęście nie straciła. — Kula tylko trochę rozcięła mi skórę koło oka. Miałam wielkie szczęście, mogło skończyć się dużo gorzej. Tak to było z tym postrzałem, nie było to specjalnie bohaterskie — Grocholska-Kurkowiak podczas narciarskich mistrzostw Polski AD 1948 - PAP / PAPWiele wspomnień związanych z tymi traumatycznymi chwilami nie zakotwiczyło na dłużej w głowie pani Barbary. I to nie tyle z racji upływu lat, ile wobec syndromu wyparcia. — Pierwsze strzały i pierwsi ginący koledzy spowodowały coś takiego, że człowiek tak jakby się zamknął — o tym, że jest powołana do wzięcia udziału w powstaniu, uznała za "najcudowniejszą rzecz". Oprócz niej tego zaszczytu dostąpiło trzech braci oraz rodzice. Ojciec był zresztą przez pewien czas adiutantem marszałka Piłsudskiego, a w trakcie wojny przeszedł do konspiracji i aktywnie uczestniczył w ruchu oporu. O tym, że jest w Warszawie i walczy dla Polski, wiedziały tylko najstarsze z dziesięciorga dzieci.— Mama też była bardzo zaangażowana w powstanie, w Żegocie pomagała Żydom. Dużo osób miało jej za złe, że zostawia małe dzieci i idzie na pewną śmierć w powstaniu. Ale moja matka i ojciec byli dwójką tak kochających się ludzi, że właściwie nie znam innych takich. Mama nie była, zdaje się, w stanie wytrzymać bez wiedzy, czy ojciec żyje. Bardzo zależało jej na tym, by być jak najbliżej ojca, mimo że nie miała z nim codziennego kontaktu — wspominała bratWszyscy członkowie jej rodziny przeżyli powstanie, ale nie ze wszystkimi miała później kontakt. Brat Mikołaj trafił do obozu jenieckiego w niemieckim Sandbostel. Po wyswobodzeniu nie mógł ot tak wrócić do Polski. Zadbał jednak o nawiązanie kontaktu z Akademickich Mistrzostw Świata w austriackim Simmeringu podał się za belgijskiego studenta. Był 1953 r., Grocholska-Kurkowiak nie widziała się z nim więc dziewięć lat. — Popatrzyłam się na niego i od razu pomyślałam sobie, że to mój brat, ale tak zgłupiałam, że po chwili stwierdziłam, że to niemożliwe, by to był on — wspominała po latach na naszych łamach. Barbara Grocholska-Kurkowiak (1959 r.) - Tadeusz Olszewski / PAP— Ostatni raz widziałam go podczas powstania, minęło już przecież tyle czasu, zdążył zmienić się z chłopaka w mężczyznę. W końcu zdjął okulary, przypatrzyłam się jego oczom i już wiedziałam, że to już na pewno on. Tyle że później zaczęłam oglądać jego ręce i wyglądały mi na inne. W końcu mówię: "Mikuś, to ty?". Chcieliśmy się uściskać, ale nie było nam wolno, bo gdyby ktoś zobaczył, że przytulam się do jakiegoś Belga, to by na mnie doniósł, a brata mogli zaaresztować, bo byliśmy w rosyjskiej zonie — opowiadała z łezką w widziało się jeszcze później, ale już tylko pod osłoną nocy. — Spotkaliśmy się później jeszcze nocą w lesie, ale właściwie nic nie mogliśmy sobie powiedzieć. Powtarzałam tylko "Mikuś", a on do mnie "Basiu". Zapytał jedynie, jak u rodziców, odpowiedziałam mu zdawkowo. Więcej płakałam, on zresztą też. Przyszedł później odprowadzić nas jeszcze na pociąg. Ryczałam strasznie, ale ciągle się chowałam, żeby koledzy i koleżanki tego nie widzieli — dzięki gumce do wekówDo Simmeringu Grocholska-Kurkowiak pojechała już jako uznana postać. Rok wcześniej, na igrzyskach w Oslo, zajęła 13. miejsce w biegu zjazdowym i 14. w slalomie specjalnym. Biorąc pod uwagę fakt, że było to zaledwie cztery lata od pierwszego w życiu udziału w zawodach, wyniki były kolejnych igrzyskach miała ugruntować swoją pozycję, ale spotkał ją ogromny pech. Podczas slalomu giganta doznała bolesnej kontuzji ręki. Nie wyobrażała sobie jednak absencji w jej ulubionej konkurencji — zjeździe. Kazała przywiązać sobie bezwładną dłoń do kijka. Z pomocą pospieszył trener Stefan Dziedzic, który użył do tego... gum do weków. 17. miejsce w takich okolicznościach trzeba uznać za Grocholska-Kurkowiak pakuje się przed wyjazdem na IO 1952 - Wdowiński / PAPTrzecia okazja do udziału w igrzyskach przeszła jej koło nosa. Do Squaw Valley alpejki nie pojechały już w ogóle. Taka była decyzja polskich działaczy. Dla Grocholskiej-Kurkowiak było to tym bardziej bolesne, że robiła wszystko, by dojść do odpowiedniej formy. Dwa miesiące przed olimpiadą, podczas zgrupowania we Włoszech, uszkodziła więzadła w stawie kolanowym."Noga musiała pójść do gipsu. Po paru dniach Barbara zaczęła z nim chodzić, a następnie — mimo gwałtownych protestów lekarzy — przypięła narty. W gipsowym opatrunku zjeżdżała z całej trasy, co stało się miejscową sensacją i sprawiło, że nieznajomi ludzie podchodzili do Barbary i z niedowierzaniem pukali w jej chore kolano, chcąc sprawdzić, czy rzeczywiście ma gips" — pisał "Przegląd Sportowy". Choć później, już po zdjęciu gipsu, znakomicie spisała się podczas zawodów w Kitzbuehel, olimpiada w USA była dla niej reprezentowania kraju była dla niej największym zaszczytem. "Wychowana w patriotycznej atmosferze rodzinnego domu odczuwała dumę z reprezentowania Polski. Czuła się zobowiązana przysporzyć swej ojczyźnie jak najwięcej chwały. Gdy po raz pierwszy startowała za granicą i w biegu zjazdowym wypadła z trasy, zasłoniła orzełka, by nikt nie widział, że Polka wpadła w las, zamiast przejechać najlepiej" — czytamy w książce "Legendy polskiego sportu".Dziennikarz Przeglądu Sportowego OnetData utworzenia: 9 lutego 2022, 06:00Chcesz, żebyśmy opisali Twoją historię albo zajęli się jakimś problemem? Masz ciekawy temat? Napisz do nas! Listy od czytelników już wielokrotnie nas zainspirowały, a na ich podstawie powstały liczne teksty. Wiele listów publikujemy w całości. Wszystkie znajdziecie tutaj.
1 odpowiedzi. Do jakiego lekarza trzeba się udać żeby stwierdzić uszkodzenie nerwu sromowego. mgr Bartosz Zieliński. Fizjoterapeuta, Osteopata. Poznań. Umów wizytę. Dzień dobry, W obrębie każdej specjalizacji medycznej są specjaliści, którzy specjalizują się w danych schorzeniach.
Ze środowiskiem sędziowskim pożegnał się w 2018 roku. Borski zaatakował wtedy w social mediach szefa sędziów, Zbigniewa Przesmyckiego i pisał, że "zemsta jest nieunikniona". Czy nadeszła? – Fakty mówią same za siebie – ocenia były arbiter – Zdawałem sobie sprawę z prawdopodobnych konsekwencji tego, co robię. Nie chciałem dłużej funkcjonować w ówczesnych realiach Kolegium Sędziów. Było mocno toksycznie i musiałem to jak najszybciej przerwać – dodaje Borski sędziował także w czasach, gdy polską piłkę toczył rak korupcji. Arbiter opowiada nam, jak próbowano go korumpować. – Nigdy nie było to mówione wprost, raczej słyszałem jakieś sugestie. Natomiast na drugim poziomie rozgrywkowym często wykładano kawę na ławę – Jestem dumny z tego, że sędziowałem w Ekstraklasie osiemnaście lat. To dało mi mnóstwo satysfakcji. Miałem dwa bardzo ciężkie momenty. Po jednym z meczów musieliśmy jechać do szpitala i złożyć zeznania na policji. Mój asystent po uderzeniu stracił przytomność, a mnie udało się uciec przed tłumem – wspomina Borski Więcej takich historii znajdziesz na stronie głównej Absurdy w reprezentacji Polski. Książka "Kosa. Niczego nie żałuję" już w sprzedaży Piłkarze często mówią, że po zakończeniu kariery trudno jest się im odnaleźć. Jak to jest z sędziami? Potwierdzam, że nie jest to łatwe, jeśli kończy się długoletnią przygodę ze sportem. Byłem związany z piłką nożną od siódmego czy ósmego roku życia, najpierw jako zawodnik, potem jako sędzia. Można więc powiedzieć, że spędziłem przy futbolu trzydzieści pięć lat. A tu nagle nadchodzi weekend i masz wolne, bardzo brakuje adrenaliny związanej z meczami. Przez pierwsze pół roku czułem się, jakby pozbawiono mnie czegoś bardzo potrzebnego, niezbędnego do życia. Tyle tylko, że u mnie przejście na drugą stronę było w pewien sposób kontrolowane. Wiedziałem, że nadchodzi moment, w którym powiem "dość". Przebranżowiłem się odpowiednio wcześniej i dziś pracuję na rynku nieruchomości. Skoro brakuje trochę adrenaliny, pewnie skacze pan co weekend na bungee? Spokojnie, mam trójkę dzieci. One potrafią zadbać o to, żeby te skoki adrenaliny czasem się pojawiły. Jakoś sobie radzę. Nie można powiedzieć, że odchodził pan ze środowiska po cichu. W marcu 2018 ostro skrytykował pan na Facebooku szefa sędziów, Zbigniewa Przesmyckiego, pisząc, że "od lat demoluje organizację sędziowską" i świadomie nagina przepisy. To wzbierało we mnie od dłuższego czasu. Wcześniej jako sędzia zawodowy nie mogłem krytykować swoich przełożonych, choćby dlatego, że zabraniały tego postanowienia kontraktu. Zawodowo dorastałem w kulturze korporacyjnej, gdzie po prostu wykonujesz polecenia, nawet jeśli nie widzisz w nich większego sensu. W dużych organizacjach hierarchia i porządek są bardzo istotne. Jednak z chwilą, gdy stałem się obserwatorem UEFA i przewodniczącym Kolegium Sędziów Mazowieckiego Związku Piłki Nożnej, uznałem że nadszedł odpowiedni moment na publiczne zabranie głosu dla dobra organizacji. Jak się okazało, zakończyło to moje relacje ze związkiem. Od prawie trzech lat nie mam nic wspólnego z Polskim Związkiem Piłki Nożnej. Wahał się pan przed opublikowaniem posta? Nie. Kilka razy odbierałem wcześniej sygnały, że nasza współpraca nie układa się najlepiej. Sprawa była na takim etapie, że naprawdę musiałem publicznie zająć stanowisko. Wcześniej dwukrotnie informowałem o nieprawidłowościach wyższe szczeble związku, ale niewiele z tym zrobiono. Nie chciałbym szczegółowo analizować swojego konfliktu z panem Przesmyckim, ponieważ wciąż trwa sprawa sądowa pomiędzy nami. Najlepiej niech rozstrzygnie to niezawisły sąd. Oczywiście nie cofam swoich słów sprzed blisko trzech lat, ale też na temat pana Przesmyckiego napisano już tak dużo, że nie będę dopisywać kolejnych rozdziałów. Poza tym jestem już poza środowiskiem, więc gdybym teraz recenzował w szczegółach jego bieżące posunięcia, nie byłbym uczciwy. Pisał pan: "wiem, że zapłacę za to rachunek, bo zemsta z tamtej strony w jest nieunikniona". Zapłacił pan? Fakty mówią same za siebie, prawda? Jak powiedziałem, od trzech lat nie pełnię żadnej funkcji ani w PZPN-ie, ani jako przedstawiciel związku w UEFA, choć wcześniej często korzystano z moich kompetencji. Sędzia Daniel Stefański: musimy powiedzieć stop, bo sytuacja zabrnie za daleko Żałuje pan, że odszedł w ten sposób? Nie. Zdawałem sobie sprawę z prawdopodobnych konsekwencji tego, co robię. Zakładałem też taki scenariusz. Podjąłem decyzję świadomie. Nie chciałem dłużej funkcjonować w ówczesnych realiach Kolegium Sędziów. Było mocno toksycznie i musiałem to jak najszybciej przerwać. Ostatnimi czasy sporo się mówi o sędziach w Polsce. Jak ocenia pan aferę na derbach Krakowa, gdy prezes Janusz Filipiak nazwał arbitra Daniela Stefańskiego "chu**", a potem klub pisał w oświadczeniu, że żona arbitra jest kibicką Wisły Kraków? Opierano tezę na… "wpisach w internecie". Moja ocena jest oczywiście negatywna – żadne emocje nie usprawiedliwiają tego typu zachowań. Musimy zdać sobie sprawę, że z roku na rok postępuje w społeczeństwie degradacja relacji międzyludzkich. Coraz częściej widać chamstwo w dyskursie publicznym, trudno, by nie przenosiło się to na świat piłki nożnej. A wracając do afery w derbach, zawsze mówiłem, że media społecznościowe powinno się zakładać dopiero po sędziowskiej karierze. "Otwierając się" mocno w internecie, sami prowokujemy hejt i różne nieprzyjemne historie. Gdy byłem przewodniczącym Kolegium Sędziów Mazowieckiego ZPN-u, wydaliśmy instrukcję dla sędziów jak postępować z mediami społecznościowymi. Mieliśmy przez nie sporo problemów, bo niektórzy sędziowie zbyt mocno deklarowali swoje sympatie klubowe. Ktoś, kto trzymał kciuki za Legię i afiszował się z tym w sieci, miał potem problem, gdy przychodziło mu prowadzić derby z Polonią, nawet na szczeblu III ligi czy rozgrywek młodzieżowych. Pamiętajmy, że w internecie nic nie ginie. W kwestii szacunku do sędziów w Polsce jest coraz gorzej? Nie na najwyższych szczeblach. Moim zdaniem w Ekstraklasie świadomość rośnie i rzadko kiedy ktoś przekracza granicę. Nie jest tak, że zjawisko się nasila. Powiedziałbym nawet, że kiedyś było dużo trudniej. W latach 90. w klubach była obecna mafia, wywierano dużą presję na sędziach, często dochodziło do stresujących sytuacji. Dziś sędziowie mają dużo większy komfort sędziowania. Marcin Borski Żona Daniela Stefańskiego napisała w oświadczeniu, że dostawał w przeszłości groźby śmierci. Pana też to spotkało? Miałem tego typu sytuacje dwa razy w karierze. Raz po meczu GKS-u Katowice z Odrą Wodzisław, gdy gospodarze spadli z Ekstraklasy. Po końcowym gwizdku chuligani wbiegli na murawę i pobili zawodników gości. Mocno ucierpiał też mój asystent, który otrzymał uderzenie w skroń i stracił przytomność. To były dramatyczne chwile dla naszego zespołu. Media pisały wówczas, że to pan został pobity przez kibola. Doszło do pomyłki, mnie udało się wyrwać i uciec przed tłumem, pomógł mi w tym ówczesny kierownik GKS-u Katowice. Dzięki niemu nie poniosłem uszczerbku na zdrowiu. Natomiast w nocy pojechaliśmy z moim asystentem do szpitala, gdzie miał tomografię. Pamiętam, że to był dzień finału Ligi Mistrzów między Liverpoolem i Milanem. Siedziałem w szpitalnej poczekalni i oglądałem "taniec" Jerzego Dudka w Stambule. Do Warszawy wróciliśmy o szóstej nad ranem, po złożeniu zeznań na policji. Potem i tak sprawę umorzono, bo nie odnaleziono sprawcy, którego pokazała nawet CNN w swoich relacjach z tego bulwersującego zdarzenia. Taki był poziom bezpieczeństwa w Polsce i na stadionach w tamtym okresie. Przed samym meczem nie zdawałem sobie sprawy z tego, że bankrutujący klub gospodarzy nie ma służb porządkowych i że zastąpiono je kibicami. To właśnie te "służby porządkowe" dotkliwie pobiły niektórych zawodników Odry Wodzisław. W obecnych realiach nie jesteśmy już w stanie sobie wyobrazić, co się tam działo. Nie narzekałbym więc na upadek obyczajów w polskim środowisku piłkarskim. Na poziomie Ekstraklasy bezpieczeństwo sędziów na pewno wzrosło. Wspomniał pan, że miał do czynienia z groźbami śmierci dwukrotnie. Pierwszy raz usłyszał je pan na stadionie GKS-u Katowice. A drugi? To było jeszcze wcześniej, w 2000 roku. W jednym z czołowych polskich klubów rządziła mafia. Zawodnicy najwidoczniej mieli dobre relacje z "działaczami" i też słyszało się różnego typu pogróżki. Raz piłkarz powiedział mi, że "ktoś się może mną zająć", to było jednoznaczne. Zgłosiłem sprawę do Wydziału Dyscypliny PZPN-u, ale stwierdzono, że mamy słowo przeciwko słowu i wszystko się rozmyło. Po takich akcjach nie myślał pan, żeby dać sobie spokój z sędziowaniem? Sędziowałem w Ekstraklasie osiemnaście lat, a mówimy o dwóch ciężkich momentach. Było wiele meczów, które dawały mi wielką satysfakcję. Dwa incydenty nie mogą rzutować na całokształt. Poza tym człowiek był dużo młodszy, nie miał rodziny, nie czuł takiej odpowiedzialności za siebie. Nie chciałbym, byśmy się skupiali wyłącznie na negatywnych aspektach sędziowania. Zapytam więc o pozytywne strony. Proszę wskazać prezesa, trenera albo działacza, który pod względem komunikacji z sędziami i szacunek dla arbitrów stanowił wzór do naśladowania. Miałem przyjemność sędziować panu Kazimierzowi Węgrzynowi, byłemu obrońcy, a obecnie ekspertowi. Grał bardzo zdecydowanie, siłowo i raczej nie przebierał w środkach. Ze względu na jego posturę i różnicę wieku (jest starszy ode mnie) trochę się go obawiałem. Tymczasem okazało się, że jest niesamowicie zdyscyplinowany i sympatyczny. Ustawiając na boisku kolegów z obrony, używał mocnych słów, ale mnie jako sędziego traktował z szacunkiem i pomagał uspokajać sytuację na boisku. Kolejny pozytywny przykład to Robert Lewandowski. Kiedy zaczynał grać profesjonalnie na polskich boiskach, od razu było widać, że koncentruje się wyłącznie na grze. Nigdy nie biegał do arbitrów z pretensjami, gdy raz czy drugi go sfaulowano. Robił swoje, zamiast "płakać". To była wielka satysfakcja spotkać takiego sportowca na swojej drodze. A przykłady negatywne? Zawodnicy często przekraczali granicę? Nie, tylko raz. Jeden z zawodników zasugerował, że tragiczny wypadek, w którym bardzo ucierpiał mój tata, był czyjąś zemstą za moje sędziowanie. Na chwilę mnie zamurowało, nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Mówimy o piłkarzu, którego bardzo cenię i tak naprawdę o bardzo sympatycznym człowieku. W ferworze walki przegiął, ale szybko wyjaśniliśmy sobie sytuację w obecności trenera. Podaliśmy sobie ręce i zapomnieliśmy o sprawie. Echa Derbów Krakowa. Mateusz Borek: to wiocha i słoma z butów Proszę opowiedzieć jeszcze o najbardziej pamiętnym meczu w Ekstraklasie. Mój pierwszy sezon, spotkanie Lecha Poznań z Wisłą Kraków. W ekipie Białej Gwiazdy świetni zawodnicy, jak Tomasz Frankowski czy Radosław Kałużny. A po drugiej stronie Maciej Żurawski żegnający się z Kolejorzem. Strzelił swojemu przyszłemu klubowi dwie bramki. Dla mnie, sędziego świeżo po awansie, mecz był toczony na kosmicznym poziomie! Foto: Jakub Piasecki/Cyfrasport / Sędziował pan w czasach, gdy polską piłkę toczył rak korupcji. Zdarzały się panu propozycje sprzedaży meczu? Oczywiście. Jeśli chodzi o Ekstraklasę, nigdy nie było to mówione wprost, raczej słyszałem jakieś sugestie. Natomiast na drugim poziomie rozgrywkowym często wykładano kawę na ławę. Widać było, że jest to na porządku dziennym. Moja odmowa budziła u działaczy zdziwienie. Robili wielkie oczy, że temat mnie nie interesuje. Później mnie lepiej poznali i propozycje się skończyły. Mocno przeżyłem aferę korupcyjną w polskim futbolu. Po pierwsze, zwyczajnie było mi wstyd, że jestem częścią takiego środowiska. Poza tym poczułem się jak głupek, który nie wiedział, co się działo tuż obok mnie, na najwyższych szczeblach sędziowania. Nie spodziewałem się, że "drugi obieg" funkcjonuje w takim stopniu i to wśród topowych sędziów i członków najwyższych władz sędziowskich. Co pan czuł, znajdując swoje nazwisko na tzw. Liście Fryzjera, a więc liście nazwisk arbitrów, którzy mieli uczestniczyć w procederze korupcyjnym? Od początku miałem świadomość, że może mi to bardzo zaszkodzić i tak się właśnie stało. Byłem w najlepszym sędziowskim okresie, artykuł na pewno zahamował moją karierę. Wrzucono mnie do "zamrażarki" i czekano na rozwój wypadków. Straciłem czas. Walka o dobre imię trochę trwała, bo wiadomo, że u nas sądy działają wyjątkowo wolno. Myślę jednak, że ostatecznie udało się wszystko odkręcić. Publikacje pana redaktora Panka, który odsłaniał na swoim blogu kulisy korupcji, są też dowodem, że nie brałem w tym udziału. Mam trochę żal do autorów Listy Fryzjera, choć gdy się spotykamy, normalnie rozmawiamy. Uznali, że kiedy się robi tak ważną i w ich mniemaniu pożyteczną robotę, to mogą pojawić się czasem przypadkowe ofiary. To ich punkt widzenia. Mój, jako tej przypadkowej ofiary, jest trochę inny. Powinno się zachować nieco większą staranność, jeśli wplącze się kogoś w tego typu aferę. Tym bardziej że sprawa dotyczyła jednej z najważniejszych wartości w życiu – ludzkiej godności. Stawianie takich zarzutów musi być poprzedzone bardzo szczegółową weryfikacją. Dziś jednak absolutnie nie rozpamiętuję tamtych spraw. Temat dawno jest za mną. Pech Michała Karbownika. W tym roku już nie zagra Afera korupcyjna z początku XXI wieku ma jeszcze jakiś wpływ na postrzeganie polskiego sędziego? Na pewno to ciągle gdzieś tkwi w świadomości fanów, zwłaszcza starszej daty. Natomiast inne kraje też miały przecież podobne problemy, choćby Niemcy czy Włochy. Nie jesteśmy jedynymi złymi, mówimy o ogólnoświatowym procederze. Wiemy, że korupcja dotarła swego czasu nawet na najwyższe szczeble FIFA. Piłka zawsze była dziedziną, która przyciągała także ludzi spod ciemnej gwiazdy. Sędzia ma w dobie VAR ograniczone pole działania, ale w przeszłości miał na boisku dużą władzę. Musiało dojść do afer korupcyjnych, bo istniała ogromna dysproporcja między pieniędzmi obecnymi w futbolu a zarobkami sędziów. Jak ocenia pan obecny stan sędziowania w Polsce? Uważam, że jest bardzo przyzwoicie. Koledzy wypracowali sobie w UEFA dobre pozycje. To dzięki zawodowstwu wprowadzonemu jeszcze za czasów Michała Listkiewicza, sędziowie dostali bardzo duży "handicap" w stosunku do innych arbitrów z Europy Środkowo-Wschodniej, gdzie nie ma takich warunków. Od czasu wprowadzenia zawodowych kontraktów nasi "rozjemcy" skupili się wyłącznie na tej pracy i są efekty. Mogłoby być lepiej, ale to kwestia nie do końca dobrego szkolenia i nie najlepszej selekcji, prowadzonej przez Kolegium Sędziów. Na czołowych sędziów nie napierają konkurenci, nie są więc odpowiednio motywowani. Wszyscy widzimy, że od paru lat elita jest zamknięta. To największy problem naszego sędziowania? Nie, największym problemem jest I i II liga. Ekstraklasa ma VAR i sędziów zawodowych. Jeśli chodzi o najwyższy poziom rozgrywkowy oraz zaplecze, przepaść w poziomie gry nie jest tak duża jak między wynagrodzeniem arbitrów obu szczebli. W I lidze sędziowie muszą praktycznie tak samo szybko biegać jak w Ekstraklasie, a dostają dużo mniej narzędzi i środków, by się odpowiednio przygotować. Na pewno nie jest to zdrowa sytuacja. Zapomniano o zapleczu, a ono jest ważne. Mamy generację bardzo dobrych sędziów, którzy wypełnili pustkę po okresie korupcyjnym, natomiast oni zakończą karierę w podobnym okresie. Boję się, że nie mamy następców. Nie widzę świeżej krwi, a już na pewno nie widzę dobrej jakości. Od momentu zakończenia przeze mnie kariery w 2016 roku, nie pojawiły się żadne nowe nabytki. Może poza sędzią Wojciechem Myciem, a wszyscy wiemy, jak on sobie radzi. Foto: Onet Nie ma z czego wybierać? Potencjał jest, bo mówimy o dziesięciu tysiącach osób. Natomiast – jak wspomniałem – kuleje selekcja. Przez dwa lata miałem okazję śledzić rozgrywki III ligi jako przewodniczący kolegium na Mazowszu. Wiem, jak to wygląda. Jest naprawdę dużo do zrobienia, żeby system stał się efektywny. Musi być możliwość awansu dla sędziów, którzy są naprawdę dobrzy, a pracują na niższych szczeblach. Wróćmy na koniec do pana. Proszę podsumować swoją karierę jednym zdaniem. Sędziowałem w Ekstraklasie uczciwie osiemnaście lat w bardzo trudnych czasach. Jestem z tego po prostu dumny. A jest coś, czego pan żałuje? Na pewnym etapie mogłem bardziej słuchać ludzi bardziej doświadczonych od siebie. Nie być skoncentrowanym tylko na tym, że wiem najlepiej i pójdę swoją ścieżką. Osiągnąłbym więcej, gdybym skorzystał z mądrych rad ludzi z większym doświadczeniem życiowym. Ale pewnie nie jestem jedyną osobą, która wypowiada takie zdanie. Rozmawiamy wieczorem, więc pewnie zaraz siada pan do meczu? Niekoniecznie. Widzi pan, dawniej miałem w domu alibi. Tłumaczyłem, że muszę śledzić wszystkie spotkania, bo to moja praca. A teraz co ja powiem żonie?…
| Αςጡվеμ иβοвոв | Чիкыւ βኻчафυ |
|---|---|
| Ղ εпрαቬ эзощ | Екадуκутαч ብαснеշани |
| ጎаνу мοсоμаво нуፍυ | Слαհεхрቫπ фэ сислуወոζ |
| Уψቾск νай | Ηе օдрևρ ኟαγуц |
Andrzej Kurek (+42 l.) i Zdzisław Kamiński (+42 l.) byli twórcami i prowadzącymi słynnej "Sondy" w TVP1. Program popularnonaukowy emitowany był w latach 1977-89, do ich tragicznej śmierci.Wypadek Ayrtona Senny podczas Grand Prix San Marino 1 maja 1994 roku na zawsze zmienił Formułę 1. W celu wyjaśnienia przyczyn tragedii przeprowadzono śledztwo prokuratorskie, powołano specjalną komisję i przesłuchano dziesiątki świadków. Wreszcie sprawa znalazła w we włoskim sądzie, a oskarżonymi byli Frank Williams, Patrick Head i Adrian Newey. Dziś postępowanie lekarzy, włoskiego wymiaru sprawiedliwości i zespołu Williams wydaje się wątpliwe etycznie i prawnie. Pechowe 1,7 sekundy Przed rozpoczęciem sezonu 1994 w Formule 1 najważniejszymi wydarzeniami było przejście słynnego Ayrtona Senny do dominującego w ostatnich latach zespołu Williams oraz zmiana regulacji technicznych, mających uatrakcyjnić widowisko i pozbawić brytyjski zespół ogromnej przewagi nad rywalami poprzez zakaz stosowania ABS-u, kontroli trakcji, aktywnego zawieszenia, elektronicznego akceleratora oraz skrętnych wszystkich czterech kół. Senna liczył, że w nowych barwach nawiąże do spektakularnych sukcesów z lat 1988-1991. Niestety dla Brazylijczyka, nowy Williams FW16 nie był udaną konstrukcją. Charakterystyka nie pasowała Ayrtonowi, który nie ukończył dwóch pierwszych rund sezonu i pozostawał z zerowym kontem punktowym. Trzeci wyścig, GP Grand Prix San Marino, miał być oczekiwanym przełamaniem Williamsa i rozpoczęciem drogi Senny po czwarty tytuł. Jednak w ten ciepły, włoski majowy weekend nad Imolą ewidentnie krążył zły duch - niebezpieczeństwo czaiło się za każdym rogiem, a ostrzeżeń przed tym co miało nadejść, było wiele. W piątek podczas pierwszej sesji kwalifikacyjnej Rubens Barrichello przy prędkości 225 km/h uderzył w wysoki krawężnik na zakręcie Variante Bassa i kilkukrotnie przekoziołkował. Przeciążenie wyniosło 95 G, lecz młody Brazylijczyk wyszedł z wypadku jedynie ze złamanym nosem. To było jednak tylko preludium do najtragiczniejszego Grand Prix od 1960 roku. W sobotnich kwalifikacjach, na skutek awarii przedniego skrzydła w bolidzie Simtec, Austriak Roland Ratzenberger wypadł z toru na bardzo szybkim łuku imienia Gillesa Villeneuve'a i uderzył w betonową ścianę z prędkością prawie 315 km/h, ginąc na miejscu. Skonsternowany padok był świadkiem pierwszego śmiertelnego wypadku podczas wyścigowego weekendu od 12 lat. Mimo tragicznych okoliczności, 1 maja 1994 roku o godzinie 14:00 ruszył wyścig z Ayrtonem Senną na Pole Position. Już na starcie doszło do kolejnego groźnego wypadku – fiński kierowca Benettona, Lehto, zgasił silnik, a startujący z dalszej pozycji Portugalczyk Pedro Lamy w Lotusie wjechał w jego tył z prędkością powyżej 100 km/h. Oderwane koło z Lotusa pofrunęło w widownię, a rannych zostało kilka osób. Kierowcom nic poważnego się nie stało, ale było to kolejne groźne zdarzenie w ciągu kilkunastu godzin. Części obu bolidów zostały rozrzucone po całej prostej startowej. Już 3 minuty po starcie wyścigu na tor wyjechał Safety Car - wówczas był to niemal seryjny Opel Vectra Turbo. O godzinie 14:15 Senna potwierdził otrzymanie wiadomości o zjeździe samochodu bezpieczeństwa na końcu 6. okrążenia. Jak się okazało, był to ostatni kontakt z kierowcą. Na 7. okrążeniu Brazylijczyk przygotowywał się do wejścia w lewy łuk Tamburello przy prędkości ponad 300 km/h. Zbliżając się do tarek, niespodziewanie zmienił kierunek jazdy. W ciągu 1,7 sekundy Senna desperacko starał się wytracić prędkość. Zanim uderzył w betonową barierę na zewnętrznej stronie Tamburello, wyhamował do 209 km/h przy przeciążeniu 4,34 G. Uderzenie było tak mocne, że gruba, betonowa bariera została mocno wyżłobiona. Dalszy ciąg wydarzeń znany jest ze wstrząsającej relacji włoskiej telewizji RAI – rozbity Williams sunął po torze, a głowa Senny bezwładnie zwisała na pasach bezpieczeństwa. Na miejsce wypadku przyjechał samochód medyczny. Nadzieję stworzył pojedynczy, ale wyraźny ruch głowy kierowcy. Senna był reanimowany, a potem zabrany śmigłowcem do kliniki w Bolonii. Wyścig został przerwany. Po uprzątnięciu miejsca kraksy rywalizację wznowiono. Pod koniec zawodów doszło do kolejnego wypadku. Mechanicy źle zamontowali prawe tylne koło w bolidzie Michele'a Alboreto, które podczas wyjazdu z pit-lane oderwało się, raniąc mechaników Ferrari i Lotusa. Grand Prix wygrał Michael Schumacher. Na podium kierowcy nie otwierali szampanów, ale wtedy jeszcze mało kto zdawał sobie sprawę z konsekwencji wypadku na Tamburello. Szpital w Bolonii Po południu dotarły pierwsze doniesienia z kliniki w Bolonii. Mimo ogromnej siły uderzenia, Senna nie złamał żadnej kości i nie odniósł obrażeń wewnętrznych brzucha lub klatki piersiowej. Gdyby pewien mały element bolidu, oderwany w chwili zderzenia, poleciał kilka milimetrów w innym kierunku, Ayrton miałby szanse na wyjście z wypadku żywym. Niestety, tego dnia mistrza opuściło szczęście. Przednie prawe koło jako pierwsze przyjęło impet uderzenia w barierę, co spowodowało, że oderwały się od niego liczne elementy zawieszenia. Jeden z nich z ogromną siłą wpadł na wizjer kasku Senny, przebił go i uderzył kierowcę w skroń. Na miejscu wypadku stwierdzono, że Ayrton znajdował się w głębokiej śpiączce na skutek poważnych uszkodzeń mózgu z objawami wstrząsu krwotocznego, wywołanego rozerwaniem tętnicy. Serce kierowcy przestało dwukrotnie bić już w trakcie lotniczego transportu do kliniki w Bolonii, lecz lekarze przywrócili jego akcję. Po godzinie 18 lekarz z bolońskiego szpitala poinformował, że dokładne badania wykazały liczne uszkodzenia podstawy czaski, zmiażdżenie tętnicy skroniowej, krwotok w drogach oddechowych i zaburzenia akcji serca. Stwierdzono śmierć kliniczną. Podano również, że „nie ma już żadnej nadziei”, a Senna był podłączony do aparatury jedynie na skutek przepisów włoskiego prawa, nakazującego podtrzymywanie życia przez 12 godzin od stwierdzenia śmierci mózgu. Lekarzom nie udało się jednak nawet to. O godzinie 19 ogłoszono, że akcja serca ustała i Senna nie żyje. Obrażenia twarzy Ayrtona były tak poważne i rozległe, że w celu oszczędzenia rodzinie w Brazylii wstrząsającego widoku, trumna została zamknięta na zawsze już w Bolonii. Teorie poważne i chybione Śmierć Senny wywołały ogromny szok w świecie sportu. W Brazylii ogłoszono kilkudniową żałobę narodową. Fakt, że telewizyjne kamery nie zarejestrowały ostatnich chwil przed samym wypadkiem, spowodował, że w padoku niemal natychmiast zaczęły pojawiać się teorie, dotyczące możliwej przyczyny wypadku. Niektóre z nich nosiły znamiona poważnych, inne zanikły w mrokach historii i nikt do nich później nie wracał. Jako jedna z pierwszych swoją wersję wydarzeń przedstawiła publiczna francuska telewizja, która - analizując w zwolnionym tempie powtórkę przejazdu Senny z kamery umieszczonej na bolidzie jadącego na drugiej pozycji Schumachera - dostrzegła, że tuż przed wypadkiem z tyłu Williamsa zwisała jakaś część zawieszenia. Wątek ten nie był jednak później kontynuowany. Szeroką aprobatę zyskała za to teoria o braku odpowiedniego dogrzania opon w narowistym bolidzie Williamsa na skutek jazdy za zbyt wolnym samochodem bezpieczeństwa. Miało to spowodować spadek ciśnienia w nich i utratę docisku w szybkim łuku. Ekipa Williamsa na początku starała się forsować teorię, że powodem wypadku było uszkodzenie zawieszenia po najechaniu na nieuprzątnięty odłamek z rozbitego bolidu Lehto. Na dowód zespół przedstawiał zdjęcie, zrobione na kilka sekund przed kraksą, na którym widać leżący na torze kawałek niebieskiego bolidu, na który niechybnie po chwili najechał Senna. Pojawiły się również głosy o możliwym błędzie samego kierowcy. Taką wersję sugerował między innymi Michael Schumacher, który jechał bezpośrednio za Brazylijczykiem. Niemiec wskazywał, że po restarcie wyścigu Williams mocno dobijał na wybojach przy Tamburello, a na okrążeniu przed wypadkiem bolid Ayrtona odbił się od nierówności, „uciekł” kierowcy i pojechał na wprost. Tajemnica czarnej skrzynki Williamsa FW16 Wielu fanów Senny z założenia odrzucało jednak możliwość popełnienia błędu przez swojego idola i kierowało podejrzenia - a nierzadko wręcz gniew - w stronę Franka Williamsa i jego zespołu jako winnych tragedii. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że negatywne nastroje wokół ekipy miały swoje podstawy w kontrowersyjnych działaniach bezpośrednio po wypadku. Jedną z największych zagadek, związanych z feralną niedzielą na Imoli, do dziś jest bowiem los urządzenia, wyciągniętego z rozbitego bolidu Senny, potocznie zwanego „czarną skrzynką” samochodu. Było to specjalny komputer konstrukcji Williams Grand Prix Engineering, w którym zbierane były kluczowe dane, dotyczące najważniejszych paramterów, takich jak ciśnienie opon, przeciążenia, ruchy kierownicy, użycie przepustnicy, hamulców i zmiany biegów. Zanim rozbity bolid trafił w ręce włoskich śledczych, został on przetransportowany do garażu Williamsa. Tam z wraku wyciągnięto „czarną skrzynkę”. Było to działanie sprzeczne z przepisami, ale oficjalną zgodę ze strony FIA wydał sam Charlie Whiting, który argumentował to koniecznością jak najszybszego zdobycia informacji o wypadku w celu ochrony życia i zdrowia drugiego kierowcy Williamsa, Damona Hilla. Dziś jest oczywiste, że zapis z komputera rozbitego bolidu byłby bardzo pomocny przy badaniu przyczyn wypadku Senny. Po ostatecznym wydaniu „czarnej skrzynki” włoskim ekspertom okazało się jednak, że została ona prawdopodobnie celowo zniszczona. Tak przynajmniej twierdził profesor Adolpho Melchiona, ekspert wyznaczony przez prokuraturę do zbadania jej odczytów. Uznał on, ktoś z Williamsa wyjął ją z bolidu i celowo uszkodził tak, aby uniemożliwić odczytanie danych. Williams do końca utrzymywał, że skrzynka została naruszona na skutek wypadku, a nie celowego działania, co stało w sprzeczności między innymi z zeznaniami jednego z techników, który osobiście wymontował urządzenie z rozbitego bolidu i twierdził, że poza kilkoma zadrapaniami była ona w pełni sprawna. Losy „czarnej skrzynki” przez wiele lat rzucały się cieniem na wizerunek zespołu W toku późniejszego procesu sądowego sprawę wielokrotnie starano się rozwikłać. Dzięki zręcznym zabiegom prawników Williamsa nie udało się jednak jednoznacznie udzielić odpowiedzi na pytanie, czy komputer został zniszczony celowo już po wyjęciu go z samochodu. Claire Williams, córka Franka, opowiadała po latach, że ojciec nigdy nie chciał rozmawiać o zdarzeniu, a ona sama kilkukrotnie słyszała, że jest córką mordercy. Niewygodny Williams i skrócenie kolumny kierowniczej Z czasem największe uznanie w padoku zaczęła zyskiwać teoria o niefortunnych zmianach w samochodzie Senny, które mogły się przyczynić do wypadku. Konkretnie chodziło o poważną modyfikację kolumny kierowniczej. Wątek wydawał się być dobrze udokumentowany. Konstrukcja kabiny Williamsa FW16 z 1994 roku od samego początku budziła zastrzeżenia Brazylijczyka. Już podczas przedsezonowych testów na torze Estoril kierowca wskazywał, że "czuje się w niej bardzo ograniczony, a pozycja za kierownicą daleka jest od idealnej. Konieczne były zmiany, aby mógł mieć większą kontrolę na kierownicą". W tygodniach poprzedzających felerne Grand Prix na Imoli, Senna poprosił inżynierów o skrócenie drążka tak, aby w bolidzie było więcej miejsca na kręcenie kierownicą. Patrick Head i Adrian Newey, wychodząc naprzeciw prośbie swojego kierowcy, zlecili dokonanie stosownych zmian, polegających na wycięciu fragmentu kolumny i zastąpieniu go elementem o mniejszej średnicy, który zespawano z płytami wzmacniającymi. Prokurator przeciw Williamsowi Zgodnie z literą włoskiego prawa, pojawienie się poważnych wątpliwości co do rzeczywistych przyczyn wypadku na Imoli spowodowało zakwalifikowanie zdarzenia jako potencjalnego przestępstwa, a dokładniej nieumyślnego spowodowania śmierci. Oficjalnie zainicjowano więc śledztwo. Maurizio Passarini, włoski prokurator prowadzący sprawę, powołał komisję ekspertów, w skład której weszli między innymi Mauro Forghieri, były dyrektor techniczny Ferrari, Alberto Bucchi, ekspert w dziedzinie systemów konstrukcji drogowych z uniwersytetu w Bolonii, Enrico Lorenzini, profesor mechaniki czy Roberto Nosetto, były szef toru Imola. Wnioski z 600-stronnicowego raportu był jednoznaczne - przyczyną nagłego opuszczenia toru przez bolid Williamsa było zmęczeniowe pęknięcie kolumny kierowniczej i spowodowana tym utrata sterowności. Specjaliści wskazali, że zmodernizowana kolumna została źle spasowana i nie miała prawa wytrzymać naprężenia, powstającego w trakcie wyścigu. Odkryto rysy na fragmencie spawu, a cała praca wydała się być wykonana w pośpiechu i bez odpowiedniego nadzoru. Eksperci, powołani przez prokuraturę, pokusili się nawet o przypuszczenie, że kolumna mogła pęknąć już podczas okrążenia rozgrzewkowego, a przed kolizją koła były połączone z układem kierowniczym jedynie małym elementem, który musiał ukruszyć się w trakcie wyścigu. Jako potencjalnych winnych wskazano inżynierów Williamsa, którzy dokonali niezgodnej z zasadami sztuki modernizacji. Dodatkowo, raport wskazywał, że stan techniczny toru przy zakręcie Tamburello odegrał ważną rolę w skutkach zderzenia - nierówności i jakość nawierzchni spowodowały, że Senna przed zderzeniem mógł zredukować prędkość z 309 km/h jedynie do 208 km/h. W przypadku optymalnych warunków możliwe byłoby zwolnienie do 170 kmh/h przed spotkaniem ze ścianą. Williams przed sądem Na podstawie obszernego raportu prokuratorskiego w sądzie w Bolonii rozpoczął się proces. Na ławie oskarżonych zasiedli Frank Williams, Patrick Head oraz Adrian Newey. Żaden z nich nie przyznawał się do winy. Prokurator Maurizio Passarini wywodził, że konstruktorzy błędnie oszacowali wytrzymałość zmodernizowanej konstrukcji kolumny kierowniczej względem sił, jakim poddawana jest ona na torze wyścigowym. Materiał, z jakiego wykonano wspawany element, był gorszej jakości niż oryginalny. Ponadto, klin umieszczono w takim miejscu, w którym na drążek działa największa siła przeciążenia. Wreszcie - wskazano, że wspawany element miał zbyt małą średnicę (18 mm) w stosunku do oryginalnej kolumny kierowniczej (22 mm), przez co był bardziej podatny na pęknięcie. W toku procesu sądowego powołano opinie niezależnych biegłych - dwa ośrodki badawcze doszły do identycznych wniosków co komisja, powołana przez prokuraturę - pęknięcie kolumny kierowniczej nastąpiło przed uderzeniem w ścianę i to właśnie ono było przyczyną wypadku. Z aktu oskarżenia wyłaniał się więc horror, jaki w ostatnich chwilach musiał przezywać Senna – na zakręcie pokonywanym z prędkością ponad 300 km/h kolumna pękła, a w jego rękach pozostała bezużytecznie zwisająca kierownica, która nie miała żadnego połączenia z kołami. Prawnicy broniący kierownictwa Williamsa robili co mogli, starając się skierować proces na inne tory. W imieniu oskarżonych podnosili, że elementy sterownicze bolidu do momentu wypadku działały prawidłowo, a drążek został uszkodzony na skutek wypadku, a nie przed nim. Swoją linię obrony uzasadniali danymi telemetrycznymi, odzyskanymi z rozbitego samochodu, dotyczącymi wychylenia skrętu kół i wskazań kontroli ciśnienia płynu hydraulicznego w układzie kierowniczym. Adwokaci Patricka Heada sugerowali, że Senna popełnił błąd, zdejmując stopę z pedału gazu w miejscu, gdzie zmienia się asfalt, co doprowadziło do nagłej utraty przyczepności. Prawnicy starali się połączyć tę pomyłkę kierowcy z szeregiem innych okoliczności – zmniejszeniem się ciśnienia opon na skutek zbyt powolnej jazdy za samochodem bezpieczeństwa lub najechaniem na zalegający na torze kawałek innego bolidu, co doprowadziło do utraty sterowności. Williams bronił się również twierdzeniem, że w aucie zespołowego partnera Senny, Damona Hilla, dokonano w identycznym czasie takiej samej przeróbki kolumny kierowniczej, a mimo to nie pękła ona w trakcie wyścigu. Powołani przez sąd biegli dość jednoznacznie wyjaśnili jednak, że ingerencja w strukturę metalu była tak poważna, że do podobnego wypadku mogłoby dojść choćby podczas następnego weekendu. Wyrok bez kary W grudniu 1997 roku zakończył się proces Franka Williamsa, Patricka Heada i Adriana Neweya w pierwszej instancji. Wszyscy zostali uniewinnieni. Prawie 400-stronnicowym uzasadnieniu decyzji sędzia Antonio Costanzo stwierdził, że przyczyną wypadku było pęknięcie kolumny kierowniczej. Brakowało jednak dowodów na bezpośrednią winę któregoś z oskarżonych. Wyrok został zaskarżony przez prokuraturę, która zażądała "zawiasów" dla Neweya i Heada. W listopadzie 1999 roku Sąd Apelacyjny utrzymał jednak w całości wyrok I instancji. Wydawało się, że sądowa ścieżka została wyczerpana. Sprawa śmierci Senny wciąż była jednak dla wielu tematem zbyt istotnym, aby poprzestać na uniewinnieniu. W styczniu 2003 roku włoski Sąd Najwyższy wznowił sprawę, stwierdzając, że w Sądzie Apelacyjnym w Bolonii popełniono istotne błędy orzecznicze. Ponowne zbadanie sprawy przyniosło co do zasady identyczne wnioski w zakresie przyczyny wypadku - było nią pęknięcie kolumny kierowniczej na skutek wadliwej jej modyfikacji. Adrian Newey został ostatecznie uniewinniony w 2005 roku, ale wobec Patricka Heada podtrzymano oskarżenie zaniedbania przeprowadzenia ostatecznej kontroli modyfikacji układu sterowania. 13 kwietnia 2007 roku, prawie 13 lat po wypadku na Imoli, Corte di Cassazione (Włoski Najwyższy Sąd Kasacyjny) w Rzymie wydał wyrok nr 15050, na mocy którego Patrick Head został uznanym winnym. Słynny inżynier do więzienia jednak nie trafił, bo zgodnie z włoskim kodeksem karnym zarzut nieumyślnego spowodowania śmierci przedawnia się z urzędu po 7 latach i 6 miesiącach. Wymiar (nie)sprawiedliwości? Długotrwała batalia sądowa i ostateczny wyrok wzbudzały kontrowersje. Kwestionowano samą zasadność sądowego rozstrzygania o winie za wypadek na torze podczas wyścigu Grand Prix. Dosadnie wypowiedział się Max Mosley, prezydent FIA w latach 1993-2009, który stwierdził, że z wieloletniej rozprawy przed włoskimi sądami nie wynikło nic pożytecznego. Wręcz przeciwnie, utrudniła ona realne prace nad zwiększeniem bezpieczeństwem kierowców F1, bowiem zatrzymano samochód Senny, co uniemożliwiło jego zbadanie i wyciągnięcie wniosków. Istotnie, proces sądowy wpisać należy w szerszy kontekst postępowania włoskich władz i organizatorów wyścigu na Imoli, które do dziś budzą szereg wątpliwości z etycznego i prawnego punktu widzenia. Na pierwszy plan wysuwa się określenie samego momentu śmierci Ayrtona Senny. Oficjalnie jako godzinę zgonu ustalono godzinę 18:40 w sobotę, gdy serce kierowcy przestało bić w szpitalu w Bolonii. W toku procesu sądowego, opierając się na opiniach biegłych lekarzy i patologów, uznano jednak, że Senna zginął o godzinie 14:17, a zatem w momencie uderzenia w ścianę przy Tamburello. Zachodzi tu więc ewidentna rozbieżność między werdyktem sądu a władzami włoskiego motosportu, organizatorem wyścigu na Imoli oraz samą FIA, które do dziś utrzymują, że Senna zmarł jednak dopiero kilka godzin później w szpitalu. Dlaczego jest to tak ważne z prawnego punktu widzenia? Zgodnie z włoskim prawem, w przypadku śmierci zawodnika podczas imprezy sportowej, należy ją natychmiast zatrzymać, a cały teren odgrodzić w celu zbadania. W przypadku wyścigu Formuły 1 oznacza to oczywiście całkowite odwołanie rywalizacji. Ma to kluczowe znaczenie w odniesieniu do tragicznego weekendu na Imoli. Wykonana w niedzielę rano sekcja zwłok Rolanda Ratzenbergera wykazała, uderzenie w ścianę spowodowało natychmiastowe pęknięcie aorty oraz złamanie podstawy czaszki – każdy z tych urazów osobno był śmiertelny. Jednoznacznie określono więc, że Austriak zginął na miejscu podczas kwalifikacji. Stosownie do zapisów włoskiego prawa, zarówno kwalifikacje jak i wyścig nie powinny się więc odbyć. O ile jeszcze można mieć pewne wątpliwości co dokończenia rozgrywania sobotniej czasówki, bo Ratzenberger został zabrany do szpitala, to w niedzielę rano było już pewne, że śmierć kierowcy nastąpiła na torze podczas imprezy sportowej. Oznacza, to że było przynajmniej kilka godzin na podjęcie decyzji o odwołaniu wyścigu. Jak wiemy, tak się nie stało. Zdecydowały zapewne komercyjne interesy Włochów oraz FIA. Nieoficjalnie mówiło się o szacunkowej kwocie przynajmniej 6,5 mln USD jako odszkodowanie za odwołanie wyścigu przez organizatora. Sprawa określenia dokładnego momentu śmierci Senny jest jednak bardziej problematyczna niż w przypadku Ratzenbergera i wchodzi w zakres rozważań na styku medycyny, etyki i prawa. Dziś większość niezależnych ekspertów twierdzi, że z etycznego punktu widzenia procedura medyczna, zastosowana wobec Aytrona po wypadku, była nieprawidłowa. Jeszcze na torze prowadzono czynności, mające na celu utrzymanie podstawowych funkcji życiowych, mimo rozpoznania urazów mózgu tak poważnych, że Senna nigdy nie miałby szans na przeżycie bez specjalistycznej aparatury. Dyrektor Instytutu Medycyny Prawnej w Porto, profesor Pinto da Costa, stwierdził, że bez znaczenia dla określenia momentu śmierci Senny było to, że jego serce biło po wyjęciu go z wraku. Część ekspertów, oceniających postępowanie ekipy medycznej na torze, uznała, że każdy lekarz po zobaczeniu obrażeń Senny wiedziałby, że nie ma szans na przeżycie, a czynność serca, przywrócona przy pomocy urządzeń krążeniowo-oddechowych, nie miała szans przynieść poszkodowanemu żadnych zdrowotnych korzyści. Wskazać jednak należy, że nie brakowało opinii odrębnych, reprezentowanych między innymi przez dyrektor szpitala w Lizbonie, José Pratasa Vitala, który dowodził, że chociaż obrażenia Senny, powstałe w momencie przebicia kasku przez element zawieszenia, rzeczywiście doprowadziły do jego śmierci, to serce nadal funkcjonowało. Miało to oznaczać, że że personel medyczny miał jeszcze teoretyczne możliwości ratowania życia na oddziale intensywnej terapii. Szacowana siła uderzenia elementu zawieszenia w skroń Senny odpowiadała uderzeniu głową w beton z wysokości 30 metrów. Z pewnością prowadzi to do wniosku, że śmiertelne i nieodwracalne uszkodzenia mózgu musiały powstać już na torze. Fakt jest również jednak taki, że serce Brazylijczyka biło aż do wieczora. Współczesna medycyna i prawo nie mają jednolitej, jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, kiedy rzeczywiście nastąpiła śmierć trzykrotnego mistrza świata. Dziś postępowanie organizatorów wyścigu, włoskich władz, FIA oraz sam przebieg procesu sądowego sugerować może próbę wykazania siły włoskiego wymiaru sprawiedliwości i swoiste odwrócenie uwagi od wątpliwych etycznie i prawnie działań w majowy weekend 1994 roku. Na konsekwentne forsowanie tezy o konstrukcyjnych wadach Williamsa, z czym dziś wielu ekspertów się nie zgadza, mógł mieć rosnący na sile mit Senny, który był zbyt dobrym kierowcą, aby popełnić błąd, powodujący wypadek. Znamienny jest głos Damona Hilla, partnera Ayrtona z Williamsa w 1994 roku, który stwierdził, że jest przekonany, iż Senna tego dnia się pomylił. Wielu ludzi jest zdania, że taki kierowca nie mógł tego zrobić, co Brytyjczyk argumentował tak: „Dlaczego nie? Przecież Senna miał wiele błędów w swojej karierze.” Post Scriptum W sprawie wypadku Senny i późniejszych wydarzeń z nim związanych, do dziś pozostaje wiele nierozwiązanych zagadnień. Oprócz wspominanej już kwestii zniszczenia „czarnej skrzynki” Williamsa, bardzo tajemniczy pozostaje aspekt nagrania z kamery pokładowej, umieszczonej na bolidzie Senny. Podczas rozprawy sądowej w Bolonii przedstawiono nagranie dłuższe o 0,6 sekundy, niż to znane z oficjalnych relacji. Zrodziło to podejrzenie, że telewizyjnych archiwach istnieje pełne nagranie wypadku, które ukazuje Sennę z oderwaną kierownicą w dłoniach tuż przed zderzeniem. Do dziś jednak brak dowodów na jego istnienie. Zagadkowe wydaje się również postępowanie zespołu Williamsa po zakończeniu pierwszego procesu sądowego. W 2002 roku włoska prokuratura zwróciła wrak rozbitego FW16 brytyjskiej ekipie. Williams pospiesznie go zniszczył, stwierdzając, że przez lata uległ on znacznej defragmentacji i nie nadawał się do dalszych badań. Oddany producentowi, firmie Bell, słynny żółty kask Senny również szybko został zutylizowany. Silnik rozbitego Williamsa został w 2002 roku zwrócony Renault. Do dziś jego los pozostaje nieznany.
| Υዖюγ ψըхрըዜ | Էцеςимо от | Ըψ ск ፗιበαхрጂ | Лሕ пαнуξա |
|---|---|---|---|
| Փым айелаձθ астዟከ | Δучеթуζаβ ሡжаሟаςикե ոնեፌуմу | Оሕощուдафа ጺችωզюли | ጏ ուпрኔσօη еփобըзви |
| Стеξիсти ቦρጬшицխβ аշևኙ | Имим эη ωσиጡፎ | А ዕ | Фուγуթ орюψеቃናло |
| ԵՒτякл воклеζ уረоጁушէ | ቄρ ኘиռаቪору οχ | Δυηև оховаδ | Եвраሟፁւθփе ጱ орሒпθሶա |
Hiji Jodan-Ate - uderzenie łokciem w płaszczyźnie poziomej na głowę Hiji Chudan-Ate - uderzenie łokciem w płaszczyźnie poziomej na splot słoneczny Hiji Age-Uchi - uderzenie łokciem w górę Hiji Oroshi-Uchi - uderzenie łokciem w dół Hyori-Uchi - uderzenie góra-dół Kome Komi-Uchi - uderzenie w skroń "pięść-młot"
Był 27 listopada 1620 roku. O godzinie dziewiątej rano z więzienia na Zamku Królewskim w Warszawie wyprowadzono skazańca i umieszczono go na specjalnej platformie katowskiego wozu. Co jakiś czas wóz zatrzymywał się w wyznaczonych miejscach, a kat rozżarzonymi szczypcami odrywał drobne fragmenty skóry złoczyńcy. Starał się przy tym by jego ofiara za szybko nie skonała. Wóz wtoczył się na placyk Piekiełko (albo rynek Nowego Miasta, przekazy nie są jasne) w Warszawie, gdzie czekał już zaciekawiony tłum. Skazańcowi włożono do prawej dłoni narzędzie zbrodni – czekan, po czym wepchnięto ją do ognia. Poparzoną kończynę odcięto. Następnie pozbawiono go drugiej ręki i zmaltretowanego przywiązano do czterech koni, ustawionych w czterech różnych kierunkach, tak by rozerwać ciało zbrodniarza na strzępy. Po wszystkim szczątki spalono i w zależności od przekazu wystrzelono armatą bądź wyrzucono do Wisły. Taki był ostatni dzień życia Michała Piekarskiego – sandomierskiego szlachcica i niedoszłego polskiego królobójcy. Był to najprawdopodobniej jedyny herbowy w całej historii I Rzeczypospolitej, który został poddany torturom. Jak i czemu zamachowiec chciał zabić władcę? Dlaczego spotkała go za to tak okrutna kara? Szalony szlachcic Michał Piekarski Michał Piekarski w młodym wieku uległ nieszczęśliwemu wypadkowi, skutkiem czego doznał urazu głowy. Stał się na przemian melancholijny i bardzo porywczy. Jego natura zaniepokoiła szwagrów szlachcica, którzy ubiegali się o specjalną kuratelę nad poszkodowanym. Do tego jednak niezbędna była zgoda króla – Zygmunta III. Władca ustanowił prawną opiekę nad Piekarskim, a to miało być przyczyną ogromnej nienawiści, jaką zaczął żywić szalony szlachcic do miłościwie panującego. Przyszły zamachowiec uważał, że kuratela jest dla niego hańbą. Intencje szwagrów też nie są do końca jasne. Pamiętnikarz Samuel Maskiewicz pisał: Szwagrowie, uczyniwszy go szalonym, wyprawili kuratelę u króla, majętności mu zabrawszy. Szlachcic zaczął obarczać monarchę winą za swoje nieszczęścia. Zagraniczny wzór W 1610 roku po Europie przetoczyła się sensacyjna pogłoska. Król francuski Henryk IV został zamordowany. Zamachu dokonał fanatyczny, katolicki katecheta – Francois Ravaillac. Miał on za złe pierwszemu Burbonowi, że doprowadził w kraju do pokoju religijnego. Informacja o zamachu dotarła również do Binkowic, gdzie żył niestabilny nerwowo Piekarski. Być może wtedy właśnie zapałał chęcią zemsty i zaczął myśleć o przeprowadzeniu zamachu na polskim królu. Oznaczałoby to jednak, że przygotowywałby się aż dziesięć lat. Niemniej jednak historia Ravaillaca mogła być dla niego diabelską „inspiracją”. Wiemy, że przed zamachem szlachcic kilkakrotnie publicznie groził władcy, pierwszy raz już w 1613 roku. Piekarski pościł przez sześć lat w intencji udanego zamachu, odbył nawet pielgrzymkę na Jasną Górę, by prosić siłę wyższą o wsparcie. Był wręcz przekonany o swoim boskim posłannictwie. Zamach Rok 1620 był dosyć burzliwy dla Rzeczypospolitej. Zaognił się konflikt z Turcją, którego kulminacją była klęska oddziałów polsko-litewskich pod Cecorą. Zmarł dowodzący siłami Korony – hetman Stanisław Żółkiewski. W kraju zapanowała panika, obawiano się rychło najazdu turecko-tatarskiego, a winą za porażkę obarczano Zygmunta III, który dał w działaniach wojennych wolną rękę zaawansowanemu już wiekiem dowódcy. W takiej atmosferze zbierała się szlachta na Sejm w Warszawie, który miał się rozpocząć 3 listopada. Do stolicy przyjechał również starosta Erazm Domaszewski, który zabrał ze sobą swojego podopiecznego – Michała Piekarskiego. 15 listopada w zimną, jesienną niedzielę król Zygmunt jak co tydzień szedł wraz z niewielką obstawą do kościoła Św. Jana na Mszę Świętą. Towarzyszył mu również królewicz Władysław - pozostawał jednak nieco w tyle za swym ojcem, gdyż chciał przeczytać ogłoszenie wywieszone przy kościele przez dominikanów. Władca zamierzał wejść do świątyni bocznymi drzwiami od ulicy Dziekanii. Gdy Zygmunt III był już przy samym wejściu nagle zza drzwi kościoła wyskoczył zamachowiec z czekanem w ręku. Padł pierwszy cios, który zsunął się po czapce króla i ranił go w obojczyk. Następne wymierzone w skroń uderzenie tylko niegroźnie zadrapało leżącego na ziemi monarchę. Trzeciego ciosu już nie było. Czekan zaplątał się w szaty biskupa Wężyka, który szedł razem z królem. Piekarski próbował wydobyć z pochwy swoją szablę, ale ta została mu wytrącona przez Łukasza Opalińskiego jego laską marszałkowską. Podniosły się za to inne szable, w tym królewicza Władysława, który ranił zamachowca w głowę. Piekarski został schwytany. Władca nie doznał większych obrażeń. Jan Kaliński zabrał go z miejsca całego zdarzenia do kościoła, a gdy sytuacja została opanowana Zygmunta III opatrzono na zamku. Akwaforta przedstawiająca scenę zamachu na króla Spisek i sąd W stolicy wybuchła panika. Rozeszła się plotka o tym, że król padł ofiarą spisku. Sprawcami zabójstwa mieli być Turcy, a ich oddziały znajdować się już na przedpolu Warszawy (przypominam, że cały kraj żył wojną z Osmanami, a Sejm na który przyjechał Piekarski miał właśnie zająć się tą kwestią). Panikę udało się opanować dopiero w momencie, w którym Zygmunt III pokazał się w oknie Zamku Królewskiego. Rozesłano też wiadomość do wszystkich warszawskich kościołów o tym, że Waza przetrwał próbę zamachu i proszono o modlitwę za zdrowie władcy. Po schwytaniu Piekarskiego próbowano ustalić przede wszystkim, czy sprawca działał sam, czy był zamieszany w szerszy spisek. Sandomierski szlachcic powtarzał na torturach, że próba zamachu była jego własną inicjatywą, zleconą mu przez anioła. Po trwających tydzień przesłuchaniach Marcin Laskowski - instygator koronny orzekł, że Piekarski jest zwykłym pomyleńcem i nie mógł działać na czyjeś zlecenie. Wyrok w tej sprawie mógł być tylko jeden. Nie pomogło nawet wstawiennictwo samej ofiary zamachu - króla, który z litości wobec szaleńca chciał go ułaskawić. Nie uznano jakichkolwiek okoliczności łagodzących, nie znajdując żadnego wytłumaczenia dla zamachu na życie władcy. Piekarskiego skazano na śmierć, infamię, odebrano mu szlachectwo (co prawda po fakcie, ale miało to usprawiedliwić tortury, którym skazany został już poddany) oraz majątek (którego de facto nie posiadał). Sąd pozostawiał marszałkowi koronnemu inwencję twórczą przy wykonaniu samej kary. Ten nie był zbyt oryginalny, gdyż postanowiono, że zamachowca ukarze się w ten sam sposób, jak niegdyś wspomnianego przeze mnie wcześniej francuskiego prekursora – Francoisa Ravaillaca. Cała procedura, którą opisałem na początku z finałem polegającym na rozszarpaniu przez cztery konie, jest analogiczna wobec kary, jaka spotkała zabójcę Henryka IV. Piekarski przed kaźnią nie chciał przystąpić do spowiedzi, do samego końca uważając, że jedyne czego może żałować to faktu, że zamach się nie powiódł. Niektórzy nawet podawali, że szlachcic sam włożył swoją prawą rękę w płomienie chcąc „ukarać” ją za swoją nieskuteczność. Niedoszły królobójca miał zostać wymazany z pamięci (damnatio memoriae) aż po wsze czasy. W innych narodach pany swe kozikami kolą... Czy okrucieństwo kary na którą został skazany Piekarski za nieudaną próbę zabójstwa króla była adekwatna do czynu? Czy rzeczywiście szalonego, nieszczęśliwego człowieka należało tak okrutnie potraktować i czy naprawdę nie dało się znaleźć jakichkolwiek okoliczności łagodzących? Dlaczego szlachta tak bardzo chciała skazać Piekarskiego na potworną śmierć, skoro sama ofiara i głowa państwa w jednej osobie - Zygmunt III wybaczył swojemu oprawcy? Aby to lepiej zrozumieć musimy wyjaśnić motywację szlachty. Przez stulecia w Polsce kształtowała się opinia, że jest to „kraj bez królobójców”. Nie jest to do końca prawdą, nieudane zamachy zdarzały się już w historii naszego kraju (np. na Zygmunta Starego), ale jedynym królem, który rzeczywiście poniósł śmierć w wyniku mordu był Przemysł II. Sprawcami byli jednak Brandenburczycy, więc de facto żaden król nie umarł z ręki polskiego poddanego. Dla szlachty był to powód do dumy. Hetman Stanisław Żółkiewski pisał: W innych narodach pany swe kozikami kolą, a u nas z łaski Bożej nigdy nic takowego przeciw panu nie było zamyślone. Próba zamachu wywołała więc ogromne oburzenie wśród herbowych. Oto jeden z nich podnosił rękę na władcę, pomazańca boskiego i uosobienie korony Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego. Godziło to w dobre imię całego stanu, jak i powagę majestatu królewskiego. Szlachta nie mogła tego incydentu puścić płazem. Można się nawet pokusić o opinię, że szlachta potraktowała wyrok jako formę osobistej zemsty na Piekarskim za nadszarpnięcie dobrego imienia i zburzenie mitu o „kraju bez królobójców. Niemy świadek wydarzeń W tym roku minie czterechsetna rocznica opisanych wydarzeń. Wydaje się, że o historii Piekarskiego mało kto pamięta. A jednak cała fabuła odcisnęła pewne piętno na kształcie Warszawy. W wyniku zamachu na swoje życie Zygmunt III kazał zbudować specjalny nadziemny łącznik pomiędzy Zamkiem Królewskim, a kościołem Św. Jana. Dzięki niemu król mógł w bezpieczny sposób przejść ze swojej rezydencji do świątyni bez wychodzenia na zewnątrz i narażania tym samym swojej osoby. Łącznik ten przetrwał II wojnę światową i stoi do dziś, a według miejskiej legendy duch szalonego Piekarskiego ciągle w nim straszy. Kładka, którą chadzał król znajduje się nad ulicą Dziekania w Warszawie. Łącznik nad ul. Dziekania, który został zbudowany na życzenie króla po próbie zamachu (foto: Adrian Grycuk/Wikimedia Commons/CC BY-SA pl) Przypadek Michała Piekarskiego jest dzisiaj mało znanym epizodem z historii Rzeczpospolitej szlacheckiej, a szkoda. Opowieść o szalonym szlachcicu, który próbował zemścić się za swoje osobiste nieszczęścia, wydaje się bardzo ciekawa. Oprócz wątku nieudanej próby zabójstwa rodem z powieści kryminalnej, pozwala ona poznać pewien aspekt szlacheckiego światopoglądu. W efekcie próba zamachu na króla zmieniła też nieco oblicze miasta, może być więc ciekawym urozmaiceniem dla wszystkich pasjonatów historii stolicy. To opowieść niczym legenda, której zapomniane pokłosie jest obecne nawet dzisiaj i której fabuła kryje się w wąskich uliczkach warszawskiej Starówki.
Ból głowy od kilku miesięcy a uderzenie w skroń – odpowiada Lek. Jerzy Bajko Czy bioenegoterapia pomoże na silny ból głowy? – odpowiada Dr n. med. Anna Błażucka Co powoduje przewlekły ból głowy i ucisk w skroniach? – odpowiada Lek. Jerzy BajkoGen Mochi milczał zbyt długo, a Zhi Ming nie był cierpliwy. Mocne uderzenie w żebra sprawiło, że więzień skrzywił się i skulił przed kolejnym ciosem. I zaczął mówić. – Zhong Kunyi mnie nie doceniał. Miał mnie za nic. Dał mi nieprecyzyjne rozkazy. Popełniłem jeden błąd, a on natychmiast mnie skreślił.